Kronika obozu zimowego uczennic Liceum Medycznego – Mysłowice

Jeleśnia 7-19 II 1977 r.

 

 

 liceum medyczne 053

W styczniu dyrekcja szkoły zawiadomiła nas, że zostaje organizowany w dniach 7-18 II obóz zimowy w Jeleśni. Dla nas mieszczuchów to oczywiście jedyna okazja do wypoczynku w gronie szkolnych koleżanek i pochwalenia się swoimi narciarskimi umiejętnościami. Niestety jedyne wzniesienia, jakie pokonujemy w czasie roku szkolnego, to niejednokrotnie krzywa temperatury przy przechodzeniu grypy i prawie codziennie schody. To drugie wzniesienie nie bardzo nadaje się do popisowych zjazdów, a jeżeli już się którejś przytrafiają, to na pewno nie wykonuje ich na nartach i rzadko się tym chwali.

Po długotrwałych przygotowaniach, poinstruowane i zaopatrzone w sprzęt czyli narty, kijki tudzież sanki, czekałyśmy niecierpliwie na wyjazd.

liceum medyczne 052

 

Poniedziałek 7.II.1977

Nadeszła upragniona chwila. Pogoda nie zapowiada się pomyślna; dżdżysto, mokro, ale mamy nadzieję, że nasze entuzjastyczne okrzyki, bagaże i sprzęt, który z nadludzkim uporem dotaszczyłyśmy na miejsce zbiórki, wzruszą wreszcie zachmurzone niebo.

Spotykamy się na dworcu w Katowicach o godz. 8.30. Rozgorączkowane spoglądamy spod sterty toreb turystycznych, nart, kijków i sanek na swoich opiekunów.

liceum medyczne 051

Na hasło – ruszamy ! - szturmem zdobywamy wagon i w drogę. W pociągu sytuacja, która niestety nikogo nie zdziwiła – tłok w pełnym tego słowa znaczeniu. Każda lokuje się, jak może, przy okazji sprawdzamy wytrzymałość sanek. Czas podróży umilany sobie śpiewem i wesołymi opowiadaniami.

Do Żywca dojeżdżamy o 13.00. Że stacji do domu, w którym mamy zamieszkać, spory kawał drogi. Perspektywa ni do pozazdroszczenia. Na szczęście zawieramy pierwszą znajomość z miłym panem traktorzystą, który zobowiązał się przewieźć nasz bagaż z wygodnie usadowioną na nim panią profesor, my natomiast spacerkiem docieramy do celu. Po drodze pocieszamy się, jak która umie, bo pogoda nie gorsza niż w Katowicach.

liceum medyczne 050

Z wilczym apetytem zjadamy obiad i ruszamy do domów, w których mamy zamieszkać, aby rozpakować bagaże. Widok „wnętrza” przeszedł wszelkie oczekiwania – pokoiki 2, 3 i 4 – łóżkowe, ciepła woda i osobna łazienka. Wieczorem ledwo żywe walimy się do łóżek.

 

Wtorek 8.II.1977

Zaraz po śniadaniu zabieramy się do penetracji terenu. Okolica ładna, warunki do saneczkowania i zjazdów na nartach byłyby wspaniałe, gdyby spadło choć trochę śniegu, a na to się niestety nie zanosi.

Na obiad idziemy do „Starej Karczmy”, której specjalność stanowi „kwaśnica na świńskim ryju”, a bardziej zrozumiale smaczny kapuśniak.

liceum medyczne 049

Do kolacji spacerujemy po Jeleśni. Bogaty we wrażenia dzień kończy zabawa z tutejszą młodzieżą na wieczorku zapoznawczym w klubie GOK-u.

 

Środa 9.II.1977

Dzisiaj pojechałyśmy zwiedzić Suchą Beskidzką. Na dworcu dzielimy się na niewielkie grupy i wyruszamy na podbój Suchej, niestety nazwa nie odpowiadała rzeczywistości – deszcz lał jak z przysłowiowego cebra. Szybko zatęskniłyśmy za szklanką gorącej herbaty i suchym pomieszczeniem.

Ostatecznie spacer kończymy u wejścia do „Karczmy Rzym”. Tam też zjadamy obiad i nieco podsuszone ruszamy z powrotem. W drodze na dworzec dzielimy się wrażeniami. Na stacji kilka dziewcząt pobiegło kupić smakowite placki ziemniaczane. W ostatnim momencie po popisowym slalomie między peronami z dymiącymi na papierowych talerzykach plackami wskoczyły do pociągu.

liceum medyczne 048

Podróż upłynęła nam przy akompaniamencie ogólnego pomlaskiwania. Wysiadałyśmy w Jeleśni – o zgrozo, było nas trochę za mało. Okazało się, że kilka dziewcząt z klasy IV pojechało dalej.

Szybka interwencja pani prof. Kanclerz i dyżurnego ruchu sprawiła, że zguba szybko i szczęśliwie dołączyła do reszty grupy. Po powrocie do domu dowiedziałyśmy się, że miły pan gospodarz zainstalował nam telefon. Co prawda można było dzięki niemu porozumiewać się jedynie między piętrami, ale co za wspaniałe uczucie być telefonicznie zapraszanym na śniadanie.

Jednak dzisiaj niestety przekonałyśmy się również o tych gorszych „stronach” telefonu. Kiedy nasze zasypianie nieco się przedłużało, rozległ się dzwonek i pani profesor niczym zegarynka powiadomiła nas, która jest obecnie godzina – o reszcie lepiej nie pisać, poskutkowało natychmiast.

 

Czwartek 10.II.1977

Obudził nas sygnał telefonu, który brzęczał na całym piętrze tak długo, aż zaspane i na wpół obudzone podniosłyśmy słuchawkę, okazało się, ze w nasze obozowe życie wkroczyła era telefonicznych pobudek.

liceum medyczne 047

Po śniadaniu wyruszyłyśmy do odległej o 10 km Sopotni Wielkiej, gdzie złożyłyśmy wizytę koleżankom z Liceum Medycznego w Rybniku. Ich warunki mieszkaniowe nie są tak luksusowe jak nasze, ale za to nie narzekają na brak śniegu. Wizyta upłynęła na wesołej zabawie i wzajemnej wymianie wrażeń.

W drodze powrotnej dołącza do naszej grupy (jak się później okazało na stałe) dość osobliwe zwierzątko, sympatyczny mały kundelek. Początkowo starałyśmy się nie przywiązywać pieska do siebie, ale kiedy wieczorem pojawiła się (bo była to samiczka) w jadalni, nie mogłyśmy się dłużej opierać – piesek został nakarmiony i po dokładnej dezynsekcji i gruntownej kąpieli, zaadaptowany przez jedną z naszych koleżanek. Wieczór spędziłyśmy, bawiąc się i ciesząc z nowego towarzysza niedoli.

liceum medyczne 046

 

Piątek 11.II.1977

Ciągle nie dopisuje nam pogoda (ciągle!); pada deszcz. Z braku śniegu nie mamy możliwości wypróbować swoich narciarskich sił. Po wczorajszej hulance gospodarz miał niemałe trudności z dobudzeniem nas.

Rano chciałyśmy wyruszyć na pierwszą długometrażową wycieczkę do Korbielowa, lecz mokre buty i męczący nas już deszcz uniemożliwiały nam zaliczenie trasy. Tak więc do południa umilałyśmy sobie czas, słuchając muzyki.

liceum medyczne 045

Po południu, ku ogólnej radości, słońce nareszcie wyszło zza chmur i mogłyśmy zrealizować naszą wędrówkę do Korbielowa. W drodze powrotnej, gdy autobus jadący w kierunku Żywca nie zatrzymał się na przystanku, szukałyśmy ostatniej deski ratunku. Ponieważ niedaleko znajdował się posterunek WOP-u, nasze dziewczęta chciały skorzystać z przejazdu za u”śmiech”. Jednak nasze przypuszczenia nie ziściły się i ruszyłyśmy dalej piechotą. Na szczęście w pobliżu stał „Żuk”, którego kierowca z ochotą udzielił nam pomocy. Zmęczone ale zadowolone wróciłyśmy do domu.

 

Sobota 12.II.1977

Ponieważ pogoda nadal nam nie dopisuje, umilamy sobie wolny czas zabawą w podchody. Śmiechu i radości wiele a „gimnastyka” wspaniała. Najbardziej udanym rozkazem było zatańczenie „Kazaczoka” przed „Starą Karczmą” przez naszych opiekunów.

liceum medyczne 044

Po południu w towarzystwie deszczu (znowu!) odwiedziłyśmy nasze koleżanki z Rybnika. Wizyta poprawiła na szczęście gasnące humory.

 

Niedziela 12.II.1977

Ponieważ ciągle cierpimy na chroniczny brak pogody, cały dzień pozostał do naszej dyspozycji. Część dziewczyn poszła na spacer, uprzednio oczywiście dopracowawszy swój wygląd zewnętrzny. Reszta grupy słuchała płyt w stylu retro i oglądała telewizję.

 

Poniedziałek 14.II.1977

W nocy spadł śnieg, więc rano wesołe i pełne pogodnych myśli niezwłocznie wyciągnęłyśmy z piwnicy narty i sanki. Niestety trud był daremny, przygrzewające słońce słońce spowodowało, że śnieg stopniał i znowu pozostało tylko błoto. Nie było innej rady, aby poprawić sobie nastrój ruszyłyśmy piechotą do odległych o 10 km Koszarowic. Po drodze napotkałyśmy stary warsztat tkacki, skąd ręcznie tkane wyroby trafiały do „Cepelii” w Pilsku. W drodze powrotnej marzyłyśmy o ciepłym, suchym domku, w którym będziemy mogły wysuszyć buty.

Czekała nas jednak niespodzianka a mianowicie brak klucza do domu. Po 2-godzinnym czekaniu, ledwo żywe z zimna i głodu, z radością powitaliśmy wracającą gospodynię.

 

Wtorek 15.II.1977

Spadł nasz upragniony śnieg! Był biały, puszysty, a co najważniejsze było go dużo i nie topniał pod wpływem blasku promieni słonecznych. Rano na wszelki wypadek poszłyśmy w kierunku Huciska odległego o 8 km od Jeleśni.

Po obiedzie, upewniwszy się o „stałości” śniegu, rozpoczęłyśmy pierwsze popisy na nartach, wyczynów tych wprost nie sposób opisać; „piruety”, „ściany śmierci”, „podskoki”, „wyskoki” no i w końcowym efekcie „upadki”, czyli tzw. „miękkie lądowanie” u podnóża górki.

liceum medyczne 043

Nasza nowa „koleżanka” Pusia wiernie nam towarzyszyła przy zjazdach, poruszając się po stoku z prędkością żywej torpedy. Po kolacji, całkowicie wyczerpane, zwaliłyśmy się do łóżek.

 

Środa 16.II.1977

Rano, po nasmarowaniu nart, poszłyśmy znowu na stok, nie chcąc zmarnować ani chwili śnieżnego szaleństwa. A śnieg ciągle padał i cudownie pokrywał na nowo pobocze naszego stoku. Pełnię zadowolenia dawało słońce, można było zjeżdżać i opalać się równocześnie, oczywiście to zależało od tego, którą część ciała pozostała na powierzchni po popisowym slalomie o nazwie „ratuj się, jak możesz”. Zanim tę drugą część ciała wydobyto z najbliższej zaspy, można było uzyskać niezłą opaleniznę o apetycznej nazwie „Spiekł raka”. Pełne emocji i wrażeń, no i dodatkowo opalone, poszłyśmy na obiad.

liceum medyczne 042

Po południu wszystkie byłyśmy w pełnym rynsztunku pod stokiem. Na miejscu okazało się, że nie jesteśmy same, towarzyszyli nam bowiem sympatyczni saneczkarze, którzy pomimo pogodnego uśmiechu, jakim nas obdarzali, doszczętnie zrujnowali nam trasę zjazdu. Po kilku nieudanych „szusach”, potłuczone, przemoczone i niezadowolone wróciłyśmy do domu. Po kolacji, w nadziei, że jutro będzie lepiej, przygotowałyśmy sprzęt.

 

Czwartek 17.II.1977

Dzisiaj postanowiłyśmy odbić saneczkarzom nasz stok. Załadowałyśmy na plecy narty i z wojowniczymi minami ruszyłyśmy do ataku. Po dotarciu na miejsce okazało się, że nowa warstwa śniegu pokryła ślady saneczkarskich wyczynów, a po samych sprawcach wczorajszego niezadowolenia słuch zaginął. Dobrze, że tak się stało, z kobietami ponoć nigdy nic nie wiadomo, a oni byli raczej mili.

Pełne nowej ochoty i zapału zabrałyśmy się do rozwijania swojego narciarskiego kunsztu. Zabawa trwała do obiadu. Potem znowu narty. Siarczysty mróz sprawił, że śnieg na stoku stał się twardy i upadek, którym musiałyśmy niestety okupić niejeden zjazd, pozostawiał na pewnych częściach ciała kolorowe ślady, co zależało od siły „spotkania” z powierzchnią. Wieczorem najzagorzalsze narciarki demonstrowały nowe sposoby tzw. „bezbolesnych” zjazdów, jednak kiedy, po skończonym pokazie, próbowały zająć pozycję siedzącą, wyraz ich twarzy dobitnie wskazywał, że nie zawsze ta sztuka się udaje.

liceum medyczne 041

 

Piątek 18.II.1977

Do południa jeździłyśmy na nartach, niestety ostatni raz w czasie trwania zimowiska. Po obiedzie wielka uroczystość; chrzest naszego czworonożnego przyjaciela – Pusi. W uroczystości brała udział cała grupa. Rodzicami chrzestnymi zostali opiekunowie naszej grupy; pan prof. Wołoszyn trzymał na rękach zawinięte w ręcznik kąpielowy i przewiązane bandażem nasze maleństwo, które wykazywało nadzwyczajną cierpliwość dla, raczej męczących bohatera uroczystości, ludzkich tradycji. Mama chrzestna, czyli pani prof. Kanclerz, trzymając w ręce zapaloną świecę, stała obok, bohatersko znosząc strumienie spływającego ze świecy wosku. Uroczystą mowę wygłosiła jedna z naszych koleżanek, po czym Pusia, nieco przestraszona, będąc już u kresu psiej cierpliwości, heroicznie zniosła tzw. „polewanie” czyli kulminacyjny moment chrztu, po czym zmęczona zasnęła. Dla nas zabawa trwała do wieczora.

liceum medyczne 040

 

Sobota 19.II.1977

Już od rana w obu domkach wrze jak w ulu. Gorączkowe przygotowania do odjazdu przebiegały w atmosferze ogólnego żalu. Za oknami, w blaskach słońca, migotały kryształki kuszącego śniegu. Pogoda na narty wymarzona, ale trudno, wszystko ma swój koniec. Wracamy do domu już rodzinnego i cóż – szkoły. Jednak wrażenia obozowych dni towarzyszyć nam będą jeszcze długo. Wypoczynek był wspaniały, co zawdzięczamy czujności, opiece i uwadze naszych opiekunów – pani prof. Kanclerz i pana prof. Wołoszyna oraz miłego gościa obozu pani prof. Paris. Wszystkim koleżankom dziękujemy za optymistyczny nastrój, który mimo wielu deszczowych dni pozwolił doczekać się upragnionego śniegu.

liceum medyczne 039